Start Artykuły ABC chrześcijaństwa
ABC chrześcijaństwa PDF Drukuj Email
Wpisany przez mateusz.pl   
środa, 01 kwietnia 2015 19:02

Religie naturalne czekają na chrześcijaństwo

 

 

Pytając się, co powinien robić chrześcijanin jako chrześcijanin, jaki powinien być, daje się w odpowiedzi to, co również mógłby dać każdy uczciwy człowiek, również i ateista. Być chrześcijaninem -- znaczy być uczciwym, dobrym mężem w rodzinie, prawdziwie odpowiedzialnym ojcem, dobrym pracownikiem, no i wymienia się rozmaite cnoty obywatelskie, społeczne, indywidualne.

I w ten sposób zatarła się różnica. W ten sposób ludzie z zewnątrz mają wrażenie, że chrześcijanie i niechrześcijanie, wierzący i niewierzący, różnią się od siebie chodzeniem do kościoła i koniec. Jest to najbardziej uderzająca różnica.

Później powstaje sytuacja tego rodzaju, że dajmy na to, w jednej rodzinie żyje niewierzący mąż i kobieta chodząca do kościoła. Tych dwoje ludzi w kwestiach praktycznych, w kwestiach codziennej, normalnej filozofii ludzkiej, są doskonale zgodni.

Wierząca kobieta i niewierzący mąż uważają, że grunt to pieniądz. Wierząca kobieta i niewierzący mąż uważają, że najważniejsze jest dobre imię rodziny, że najważniejsze w wychowaniu dzieci, to dać im dobry zawód, który popłaca, daje im prestiż społeczny i sprawia, że będą honorowani. Obydwoje popychają swoich synów, mówiąc: "Ty się nie daj, bo jeżeli ty nie będziesz walczył, to cię inni wypchną" itd. Nie ma w postawach żadnej różnicy.

Mąż niewierzący i wierząca żona mówią, że zgadzają się doskonale w konkretnych sprawach życia. Rzeczywiście różnią się tylko tym, że ona chodzi do kościoła. "Ma jeszcze taką potrzebę, to niech ją sobie zaspokaja. Ja takiej potrzeby nie mam, więc do kościoła nie chodzę. W życiu się jednak niczym nie różnimy. Ja też staram się być uczciwy, tak jak ona; czasami nawet ona jest gorsza ode mnie" - mówi niewierzący mąż.

Chciałbym powiedzieć, że mieszamy idee człowieka uczciwego z chrześcijaństwem. My dobrze wiemy, gdzie jest różnica, co jest więcej chrześcijańskie, jeśli chodzi o ideał moralności. Wiemy, że jest nim miłość, ale miłość naznaczona krzyżem, do której świat nie jest zdolny, której w świecie nie ma. Ona nie bierze się z naszych wysiłków, tylko bierze się z tego, że Jezus Chrystus Zmartwychwstały wchodzi w nasze życie ze swoją mocą i pokonuje w nas lęk przed śmiercią.

Zmartwychwstały Chrystus sprawia, że możemy wchodzić w krzyż, w śmierć, ryzykować naszym życiem. Ryzykować życiem nie tylko w sensie fizycznym, ale również przekreślając siebie na codzień. I wtedy dopiero mamy coś z chrześcijaństwa.

Dalej, chciałem trochę szerzej omówić utożsamianie chrześcijaństwa z religią, traktowanie chrześcijaństwa na poziomie religii. Tymczasem chrześcijaństwo nie jest religią. Między religią a wiarą istnieje różnica i to głęboka różnica. Jest niedobrze, gdy się o tej różnicy zapomina, gdy się nie wie, na czym ona polega i gdy chrześcijaństwo jest przeżywane na poziomie jakiejkolwiek religii. I dlatego kilka słów chcę powiedzieć, jak ja rozumiem religię.

Otóż religia sama w sobie jest czymś bardzo dobrym, jest jednym z wyposażeń, jakie Pan Bóg nam dał. Jest to "antena" w nas, która jest odwrócona na transcendencję, na to, co Boże, która z łatwością odkrywa ślady Boga w świecie, która człowieka skłania do tego, żeby składał akty adoracji, żeby się modlił, żeby przez ofiary wyrażał Mu uznanie siebie za stworzenie, a Jego za Stwórcę.

Religijność istnieje w różnych formach, mniej lub bardziej skażonych, w rozmaitych religiach świata. Człowiek jest religiosus , to znaczy, że religijność jest w nim czymś pierwotnym, ateizm jest zaś zjawiskiem wtórnym, jest czymś, co przyszło bardzo późno.

Ale nie o tej religijności teraz będę mówił. Będę mówił o tej religijności, na którą pada cień naszego grzechu, na którą pada konsekwencja faktu, że cała ludzkość zbuntowała się przeciw Bogu i dźwiga na sobie dziedzictwo grzechu pierworodnego. I ono wypacza jak grzyb religię, jej przejawy. Te wypaczenia są obecne w każdej religii. Zobaczmy, że przez szerokie masy chrześcijaństwo przeżywane jest jako religia obarczona tymi wypaczeniami.

Najpierw trochę o źródłach religii. Otóż w tym stanie, w jakim ludzkość de facto po grzechu znajduje się, prócz tej naturalnej łatwości, wrażliwości, nastawienia, jakie mamy w naturze na to, co Boże, działają jeszcze dodatkowe dwa źródła, które podsycają religijność człowieka.

Pierwszym źródłem jest potrzeba wyjaśniania sobie świata. Bóg jest Stwórcą, Bóg jest przyczyną wszystkich rzeczy.

Drugim źródłem, które podsyca religijność, jest potrzeba zabezpieczenia. Człowiek nie może żyć w niepewności, że jego egzystencja jest zagrożona, że może być nagle zniszczona przez jakiś kataklizm, że nagle jego pole ziemniaków zostanie zalane przez wodę i nie będzie miał co jeść. Człowiek szuka na wszelki sposób zabezpieczenia, a ponieważ nie znajduje tego zabezpieczenia w swoich możliwościach, dlatego niech przynajmniej jego zabezpieczeniem będzie Bóg. To mnie do Niego pcha, to mnie do Niego zbliża, to mnie zmusza do tego, że szukam u Niego zabezpieczenia.

Są to zjawiska, które bardzo często obserwujemy u ludzi. Gdy czasy są trudne, gdy grozi jakaś choroba, coś nieprzewidzianego, wówczas ludzie idą do Kościoła. Gdy się wszystko wyrównuje, gdy wszystkie chmury z horyzontu nikną, gdy im się dobrze powodzi, to łatwo z niedzielnego obowiązku Mszy Św. się zwolnić. Gdy przyprze potrzeba, to pcha nas coś w kierunku religii, bo co mamy ostatecznie robić?

Widzimy więc, jak te dwa źródła wspierające religijność działają dziś przeciwko niej. Widzimy, że w miarę, jak rośnie organizacja życia społecznego, jak rośnie technika, jak rośnie system zabezpieczeń, im człowiek pewniej się czuje, tym bardziej wygasa w nim potrzeba życia Bogiem, uciekanie się do Niego, jako do zabezpieczenia. W miarę, jak rośnie dobrobyt w kraju, odpada również potrzeba szukania Pana Boga.

Przychodzi mi na myśl przykład, który opowiadał mi w zeszłym roku pewien ksiądz z Norymbergii. W parafii jego kolegi pod Norymbergą osiedliła się grupa Ślązaków. W pierwszym roku zaludnili kościół. Frekwencja w kościele zwiększyła się ogromnie, ale po roku 90 % tych ludzi przestało praktykować.

Wyrwani ze swojego środowiska, przeniesieni, przeszczepieni na grunt, gdzie panuje ogromny dobrobyt, nasze "pieruńskie Ślązaki", które w Piekarach śpiewają tak, że aż tynki z domów odpadają, już po roku nie odczuwały potrzeby religii, potrzeby chodzenia do kościoła. Wszystko wyparowało.

W religijności naturalnej, obarczonej naszym grzechem, ludzie mają spaczony obraz Pana Boga. Bóg jawi się tu człowiekowi jako istota, która stworzyła świat, która panuje nad światem, która rządzi światem i historią, ale w gruncie rzeczy jest w swoich rządach nieobliczalna, kapryśna. Nie wiadomo, kiedy piorun spadnie na twój dom. Nie wiadomo za co i po co. W nastawieniu człowieka do Pana Boga przeważa poczucie lęku. Miłość idzie na dalszy plan, miłość wątleje, pojawia się natomiast poczucie lęku. Pan Bóg wzbudza strach, a więc z Panem Bogiem trzeba dobrze żyć.

Tu pojawia się druga cecha -- mianowicie interesowność w podejściu do Pana Boga. W centrum tej religijności stoi człowiek, który wie, czego od życia chce, który sam sobie buduje swoje życie, tworzy swoje własne szczęście. Człowiek, który wie, że mogą się zdarzyć pewne fakty nieprzewidziane, które przekraczają jego zdolności zabezpieczenia sobie swoich własnych planów.

Pan Bóg rządzi światem, jest nad tymi faktami i wobec tego musi się z Panem Bogiem dobrze żyć, musi utrzymywać się z Nim dobre stosunki, nie można dawać Mu powodów, żeby się gniewał. Pojawia się w tej religijności handlarskie rozumowanie. Od Boga żąda się, żeby łaskawie pomagał w realizowaniu naszych ludzkich planów.

W religijności tej ogromną rolę będzie odgrywała ofiara, ponieważ jest ona tym aktem, w którym człowiek naprawdę coś sobie odbiera. Im wartościowsze jest to, co człowiek sobie odbiera i oddaje Panu Bogu, tym mocniej pojawia się myśl, że przecież Pan Bóg nie okaże się świnią i nie będzie człowiekowi nagle życia psuł, nie będzie życia dezorganizował, wysłucha człowieka, gdy Go o coś poprosi.

Z tej religijności, zarówno w tym, że jest ona naturalnie dobra, jak i w tym, że obecnie funkcjonuje ona skażona grzechem pierworodnym, rodzą się rekwizyty otoczone u ludzi specjalną teologią -- Boga trzeba gdzieś umiejscowić. Jeżeli człowiek musi z Nim nawiązać kontakt, jeżeli ma Mu coś dać, jeżeli ma się do Niego modlić, to chce wiedzieć, gdzie ma to zrobić, gdzie można ten kontakt nawiązać.

Ludzie bardzo łatwo umiejscowiają Boga w miejscu, które im imponuje swoim ogromem. Dlatego w religiach miejscem świętym są wysokie góry, albo np. ludy pasterskie widzą takie miejsce w pięknych rozłożystych drzewach, albo w miejscu, gdzie spadł piorun, meteor itd.

Człowiek jest skłonny mówić: "To jest miejsce, w którym Pan Bóg się objawia, w którym następuje Jego teofania, w którym może być dostępny". Buduje sobie płot naokoło tego miejsca, tam również wznosi dom i w ten sposób mamy świątynię.

W świątyni najważniejszym sprzętem jest ołtarz, bo człowiek składa na ołtarzu swoją ofiarę dla Pana Boga. Najważniejszą czynnością, która się w świątyni odbywa, oprócz modlitwy, jest właśnie ofiara.

Ale człowiek idzie do świątyni z brudnymi rękami i żeby nie został przez Pana Boga odtrącony, dlatego deleguje pewne osoby, które mieszkają stale w świątyni i są przez niego opłacane, aby brały z jego rąk ofiary i w jego imieniu zanosiły je Panu Bogu. W ten sposób pojawia się figura kapłana.

Religijność naturalna dzieli świat na miejsca święte i na miejsca świeckie. Miejsca święte to te, w których przebywa Pan Bóg. Świątynia pojęta jest więc jako rezerwat -- tam przebywa Pan Bóg, a cała reszta jest normalnym światem. I tam mogę się zachowywać normalnie. Czuję się tam jak u siebie w domu, bo mogę sobie trochę pogrzeszyć, mogę sobie i trochę sprośnych piosenek pośpiewać itd. A świątynia to co innego, tam jest miejsce święte, tam muszę chodzić na palcach.

Tak samo religijność ta dzieli czasy na czasy święte i czasy zwykłe. Wydarzenia w świecie dzieli się na wydarzenia dobre i na wydarzenia złe według tego, co dla koncepcji człowieka, dla jego szczęścia, planu życiowego jest korzystne. Jeżeli go popiera, jest dobre, jeżeli niszczy, jest złe. Pewne rzeczy są złe dla wszystkich, np. choroby, ale każdy ma jeszcze dodatkowe kryteria oceny, co jest dobre a co złe. Mówiąc to, chciałbym jedynie zwrócić uwagę na pewne cechy, które łatwo znajdujemy w ludziach.

Gdy byłem w Lublinie w 1974 roku duszpasterzem akademickim, uderzyło mnie, że kiedy odbywały się egzaminy wstępne na KUL, to było więcej spowiedzi niż w Wielki Piątek czy w Wielką Sobotę. Dlaczego młodzież garnie się do spowiedzi właśnie w tym dniu? Dlatego, że jest to ważna chwila w jej życiu i lepiej, żeby Pan Bóg nie miał w tym dniu żadnego "ale", tak na wszelki wypadek, bo od Niego zależy, że taką a nie inną kartkę, z takim a nie innym tematem wylosuje -- lepiej być z Nim w porządku.

Albo drugi przykład -- pamiętam jak Etna wylała w 1972 roku. Był to wielki wylew i wtedy wszyscy ludzie -- wierzący i niewierzący, ateiści i nieateiści -- szli do księdza, żeby wziął Najświętszy Sakrament; sami brali figury świętych z lamusa i poszli błogosławić lawę. Wszyscy, absolutnie wszyscy: i ci, co wierzyli, i ci, co nie wierzyli. Nie mieli nic do stracenia, a dużo do zyskania. Oczywiście, Pan Bóg lawę wstrzymał tuż przed pierwszymi domami, bo Pan Bóg jest dobry i nigdy, gdy nie trzeba, nie szkodzi człowiekowi.

Tak mniej więcej wyglądają schematy religii skażonej grzechem. I trzeba teraz postawić pytanie: Czy to jest chrześcijaństwo? Gdy obserwuję ludzi, ich mentalność, że w gruncie rzeczy funkcjonuje u nich schemat nie tylko religijności dobrej, ale także i skażonej, bo wszyscy żyjemy z balastem grzechu. Owszem, jest ona na zewnątrz pozłacana treściami chrześcijańskimi, ale w środku funkcjonuje schemat religijności skażonej.

Teraz dla przeciwstawienia jeszcze raz uświadomimy sobie, czym jest chrześcijaństwo. Otóż nie potrzebuje ono dodatkowych przesłanek, tj. potrzeby wyjaśniania i potrzeby zabezpieczania.

Chrystus Zmartwychwstały rodzi się w człowieku wtedy, gdy uświadomi on sobie swoją własną sytuację egzystencjalną, która spowodowana została wejściem w grzech. Rodzi się ona wtedy, gdy człowiek zaczyna z tego powodu cierpieć, gdy nie jest mu z tym dobrze. Wtedy zjawia się w człowieku przesłanka, która otwiera go na Boga Zbawiciela. Przesłanka, która może otworzyć mu dostęp do wiary, do chrześcijaństwa i zbudować gmach wiary, gmach życia chrześcijańskiego.

W chrześcijaństwie inicjatywa wychodzi od Boga. W schemacie religijności naturalnej też w pewnym sensie wyszła ona od Boga, bo to Bóg stworzył naturę szukającą Boga, łatwo się na Niego otwierającą. Jest to religijność w dobrym znaczeniu.

Ale w chrześcijaństwie Bóg szuka człowieka nowym, pozytywnym wejściem w historię. Pan Bóg wybiera sobie wyznawców. Typem takiej postawy może być fakt, jak Bóg wchodzi w historię i mówi do Abrahama: "Wyjdź z domu swojego".

Typem takiej postawy może być Jezus Chrystus, który chodzi po Palestynie i mówi do Mateusza siedzącego przy cle, albo do dwóch innych, którzy naprawiali sieci, czy też do Bartłomieja -- "chodź za mną". Jezus zbiera sobie uczniów, wybiera chrześcijan. Gdy Mu się wszyscy rozbiegli, zgorszeni skandalem krzyża, Jezus Zmartwychwstały na powrót zbiera ich i scala swoimi objawieniami, tworząc Kościół.

Bóg, który szuka człowieka w tym, co czyni w historii Starego Testamentu, a zwłaszcza w tym, co czyni w osobie Jezusa Chrystusa, przekonuje człowieka, że jest Miłością, że nie trzeba się Go bać. Odbudowuje w człowieku wiarę w Bożą Miłość nie tylko zewnętrznymi dowodami, ale daje mu wewnętrzny głos Ducha Św., który w naszych sercach woła: "Abba -- Ojcze".

To Duch Św. działając od wewnątrz stwarza w człowieku przekonanie, że Bóg jest miłością, że nie chce człowieka zniszczyć, lecz przebacza mu grzechy. Jest to miłość, która wyprowadza nas z moralnej anarchii. To właśnie ta miłość uczy nas wierności przykazaniom, to właśnie ona sprawia, że Boże prawo może być zapisane w człowieczym sercu.

O ile w religijności naturalnej w centrum był człowiek, który buduje sobie własne życie, tworzy własne szczęście, a od Pana Boga żąda, żeby popierał jego plany, o tyle w chrześcijaństwie w centrum jest Bóg.

Obrazem takiej sytuacji jest marsz Izraela przez pustynię. Pan Bóg w postaci słupa ognistego w nocy i chmury w dzień idzie przed ludem. Gdy słup zatrzymuje się, znaczy to, że w tym miejscu ma być postój tak długo, jak długo jest nieruchomy -- dwa dni, tydzień, miesiąc. Gdy słup podniesie się, pochód podąża za nim.

Bóg prowadzi człowieka do ziemi obiecanej. To On ma plan mojego życia, lepszy niż mój. Powierza człowiekowi misję do spełnienia -- lepszą niż ta, którą sam sobie wymyślił. Daje ją do zrozumienia dzień po dniu w faktach, które stawia człowiekowi przed oczyma, w faktach, na które pada Jego Słowo. W ten sposób życie człowieka staje się pełne. To jest wiara: Bóg buduje mi życie, szczęście. Bóg idzie przede mną. Bóg prowadzi mnie nie ku mojemu nieszczęściu, lecz ku ziemi obiecanej, gdzie płynie mleko i miód, a ja idę za Nim.

W chrześcijaństwie, w przeciwieństwie do religii naturalnej, nie ma świątyni, nie ma kapłana, nie ma ołtarza i nie ma ofiary. Zdanie to wypowiedział Orygenes w Contra Celsum.

W jakim sensie? W chrześcijaństwie nie ma świątyń z symbolizmem, które nadano świątyniom pogańskim, to znaczy pojętym jako rezerwaty dla Pana Boga, jako miejsca święte, a poza nimi świecki świat. W chrześcijaństwie świątynia nie jest wydzielonym miejscem, lecz jest nią człowieczeństwo -- Ciało Jezusa Chrystusa Zmartwychwstałego. W Nowym Testamencie miejscem, gdzie przebywa Bóg, są serca chrześcijan, jest wspólnota Kościoła Świętego. To jest ta świątynia.

Jezus na pytanie Samarytanki, gdzie Bóg pragnie być czczony -- czy na górze Garizim, czy w Jerozolimie, odpowiedział: "Ani na Garizim ani w Jerozolimie, lecz nadejdą czasy, kiedy Bóg poszuka sobie czcicieli, którzy będą Go czcili w duchu i prawdzie" (J 4,21-23).

W chrześcijaństwie nie ma także ołtarza, ofiary, kapłana, bo jedynym ołtarzem, ofiarą, kapłanem jest Jezus Chrystus, ofiara z Jego Ciała, Jego życia, którą złożył na Golgocie, na ołtarzu krzyża. To jest jedyna ofiara w chrześcijaństwie.

Ludzie przyjdą jednak do nas ze zdziwieniem: "Czyż nie mamy kościołów? Nie ma w nich księży? Nie ma kapłanów? Nie ma Mszy św.? Czy to nie jest ofiara? Nie ma ołtarzy w naszych kościołach? Przecież w każdym stoi ołtarz?". Trzeba jednak pamiętać, że Orygenes powiedział, że: "nie ma w chrześcijaństwie ofiary ani ołtarza, ani kapłana w sensie w jakim były w religiach pogańskich".

Dla nas świątynia nie jest miejscem wydzielonym dla Pana Boga, w którym On przebywa, a poza świątynią Go nie ma. Dla nas świątynia przybrała inną symbolikę. Nasze pierwsze świątynie to po prostu sale, pomieszczenia, w których gromadziła się wspólnota chrześcijańska, dopiero później zaczęto budować świątynie. Nabiera ona wtedy innego symbolizmu. Mianowicie - cegły, z których się ona składała, stały się symbolem świątyni duchowej, złożonej z ludzkich istot, w których mieszka Bóg.

Jedynym naszym kapłanem jest Jezus Chrystus, jedyną ofiarą jest Jego ofiara na krzyżu. Msza św. nie jest ofiarą w sensie ofiar pogańskich, lecz jest uobecnieniem, uaktualnieniem ofiary Chrystusa, jej sakramentalnym znakiem i obecnością -- tej jedynej ofiary.

Nasz ołtarz nie jest ołtarzem w sensie ary pogańskiej, na której zabijano zwierzęta. I mimo że później przybrał on taki kształt, to jednak na znak, że nasz ołtarz pochodzi od stołu, przy którym Jezus Chrystus spożywał ucztę paschalną ze swoimi uczniami, przykryty jest obrusem.

Kapłani w naszej religii nie są kapłanami w sensie kapłanów pogańskich. Kapłan chrześcijański jest znakiem Kapłana -- Jezusa, znakiem Jego obecności. Jezus ich rękami wykonuje swoją funkcję dla dobra ludu Bożego.

W chrześcijaństwie nie ma miejsc świętych i miejsc świeckich. Dla nas wszystko jest święte. Całe nasze życie stało się święte, gdyż spędzamy je w bliskości Boga, w ustawicznym oddawaniu Mu duchowego kultu, jak mówi św. Paweł.

Wszystkie fakty stają się dla chrześcijan dobre, ponieważ zrozumieli tajemnicę krzyża, której religia naturalna, zwłaszcza w formie skażonej, nie mogła pojąć. Działa ona na zasadzie ucieczki od krzyża: "Panie Boże, ratuj mnie przed krzyżem, zabierz krzyż z mojego życia".

Natomiast chrześcijanie zrozumieli, że krzyż, (bo tak było w przypadku Jezusa Chrystusa), stał się miejscem najgłębszego spotkania z Bogiem, stał się miejscem, w którym doznaje się zbawienia Bożego. Poprzez krzyż weszło błogosławieństwo obiecane Abrahamowi.

Znosi się w ten sposób manicheizm, który towarzyszy ludziom w patrzeniu na świat. Wtedy wszystko staje się dobre, wtedy zaczyna człowiek na chorobę patrzeć innymi oczyma, wtedy zaczyna widzieć rozmaite niepowodzenia jako język, w którym Pan Bóg do niego przemawia, jako język Jego miłości, w którym chce mu coś powiedzieć. Zaczyna również patrzeć na krzyż jako na miejsce, w którym spotyka się z Bogiem w swoim życiu.

Widzimy więc, że jest duża różnica między religijnością naturalną a chrześcijaństwem, o ile rzeczywiście w czyimś sercu zaistnieje.

W starożytności wszyscy byli ogromnie religijni. Również ludy, które nawracały się na chrześcijaństwo, były ogromnie religijne. Co więcej one widziały w chrześcijaństwie -- co więcej daje chrześcijaństwo w porównaniu z religią naturalną?

Dla ilustracji odpowiedzi na to pytanie posłużę się opisem obrazów, które pojawiają się w katakumbach. Jest tam obraz trzech młodzieńców, którzy znajdują się w piecu ognistym, a obok nich stoi jakaś czwarta postać.

Obraz ten dobrze ilustruje sytuację, o której mówimy. Mianowicie, chrześcijanin to człowiek, który tak jak każdy inny jest umieszczony w świecie, gdzie jest płomień krzyża, cierpienia, palący każdego człowieka. Podczas gdy płomień innych ludzi pali, z chrześcijaninem dzieje się to, co zobaczył zdumiony Nabuchodonozor, który skazał trzech młodzieńców na spalenie. Kazał otworzyć piec i popatrzył na nich, a oni nie byli spaleni.

Dzisiejsi bibliści mówią, że obraz ten jest prawdopodobnie niehistoryczny. Nam chodzi jedynie o obraz. Młodzieńcy stoją pośrodku ognia nienaruszeni i, o dziwo, śpiewają hymn pochwalny na cześć Pana Boga. "Czy nie wrzuciliśmy trzech młodzieńców do pieca? Co tam robi czwarta osoba?" -- pyta Nabuchodonozor. Jest to anioł, który ich zabezpiecza i ocala z płomieni. To jest chrześcijaństwo.

Chrześcijanin nie jest traktowany lepiej niż wszyscy ludzie. Również jemu rodzą się dzieci debile, również jemu zdarzają się wypadki na ulicy, również jemu umiera młoda żona na raka, również jemu zdarza się, że dziecko ucieka z domu, również jemu trafia się teściowa nie do zniesienia. To są płomienie, które palą wszystkich ludzi.

Ale chrześcijanin ma w odróżnieniu od religijności naturalnej to, że przy nim jest czwarta osoba -- Jezus Chrystus Zmartwychwstały, który w nim żyje, który sprawia, że krzyż traci swój oścień. "Żyję już nie ja, żyje we mnie Chrystus"-- mówi św. Paweł. Krzyż nie przestał być krzyżem, płomień nie przestał być płomieniem, tylko utracił swój oścień, już człowieka nie niszczy.

Normalnie krzyż i cierpienie ludzi wewnętrznie łamie w taki czy inny sposób, a chrześcijanin w krzyżu znajduje życie, bo jest w nim obecny Jezus Chrystus Zmartwychwstały. I On powoduje, że chrześcijanin w świecie, w którym żyje, czy to komunizmie, czy kapitalizmie, w Albanii, czy w Polsce wielbi Boga, bo wie, że wszystko jest dobre i święte, gdyż wszystko pochodzi od Boga.

Mówię o tym, bo odnoszę wrażenie, że ogromnie dużo z tego, co robimy w duszpasterstwie, służy jedynie podtrzymaniu religijności naturalnej ludzi, natomiast ma mały związek z wprowadzaniem ich w logikę wiary, w cudowny świat chrześcijaństwa takiego, jakim go Biblia prezentuje i jaki tu cały czas wspólnie kontemplujemy.

Jeszcze kilka słów powiemy, by zrozumieć, jaki jest obecny moment naszej historii i skąd się on bierze. Chrześcijaństwo wyszło ze swego źródła dosyć czyste, dosyć jasno odróżnione od innych religii. Ludzie w I, II i III wieku jasno zdawali sobie sprawę, że chrześcijaństwo daje coś więcej niż religia naturalna, bo inaczej nie do zrozumienia jest fakt, dlaczego oni przyjmowali chrześcijaństwo.

Ci, którzy się wtedy nawracali, wiedzieli, że najprawdopodobniej skończą swoje życie męczeństwem. Musieli więc zastanawiać się dziesięć razy, zanim zdecydowali się zostać chrześcijanami. Oni jasno widzieli różnicę, o której mówiliśmy.

Dalej powstaje pytanie, kiedy chrześcijaństwo zaczęło się przykrywać patyną religijności naturalnej? Już w pierwszych trzech wiekach, ale w sposób nieznaczny i nieistotny, nie naruszający głębokich struktur. Na szerszą skalę i dosyć szybko proces ten narastał po Edykcie Mediolańskim, gdy chrześcijaństwo wyszło z katakumb i stało się religią panującą, religią państwową. Co się wtedy stało?

Po pierwsze, gdy chrześcijanie i ich religia została uznana za państwową -- role się odwróciły. O ile przedtem, kto chciał być chrześcijaninem, musiał się dwa razy zastanowić, czy warto, o tyle teraz, gdy cesarz był chrześcijaninem, gdy wysokie urzędy były obsadzone chrześcijanami, zaczął się pęd do chrześcijaństwa, przyjmowanie chrześcijaństwa stało się objawem oportunizmu.

Nie to jednak było najgorsze, istniał wszakże katechumenat. Ale zdarzył się inny fakt, również dany od Pana Boga, że chrześcijaństwo chciały przyjąć całe narody wraz ze swoim władcą.

To, co w tej chwili powiem, nie jest krytyką Kościoła, lecz tylko stwierdzeniem faktu. Kościół był do tego momentu przygotowany długim okresem katakumb, a teraz Pan Bóg postawił go w zupełnie nowej sytuacji historycznej. Kościół nie mógł robić z całymi narodami tego długiego okresu przygotowania, które do tej pory robił z jednostkami, które prosiły o chrzest. Kiedy nagle prosi o chrzest 100 tysięcy ludzi, to nie można już bawić się w długi katechumenat. Było to rzeczą niemożliwą.

W jakiejś encyklopedii czytałem np., że okres przygotowania narodów trwał najdłużej rok, a normalnie parę miesięcy. Jako czas minimalny odnotowano, nie pamiętam przy jakim narodzie, 40 dni katechizacji. Kościół był do tego zmuszony.

Nie był to grzech ze strony Kościoła, lecz było to podyktowane koniecznością chwili. Kościół robił to w nadziei, że katechizacja będzie dopełniona później, gdy ci ludzie będą już chrześcijanami.

Kościół zaczął również sobie zadawać pytanie, czy zatem katechizacja ma iść innym torem? Zrozumiał, że będzie trzeba po prostu brać kategorie, schematy pogańskie i wypełnić je chrześcijańskimi treściami. Myślę, że była to jedynie słuszna metoda w takiej sytuacji. Tylko że metoda ta kazała sobie drogo zapłacić.

Nie było bowiem rzeczą możliwą wyrugować z mentalności tych ludzi dawnych schematów pogańskich, które nie pasowały do chrześcijaństwa. Nastąpiło raczej dopasowanie chrześcijaństwa do tych schematów.

Ludzie wychodzący z kościoła pytali ze zdumieniem "Rany Boskie, religia bez świątyni, co to za religia?". Chwileczkę, mamy świątynię. Miejsca naszych spotkań są tym, czym dla was świątynia. Weszli więc do Kościoła, ale weszli z balastem, że świątynia jest rezerwatem dla Boga, że jest ona miejscem świętym, a poza nią można czuć się swobodnie, bo tam już Pana Boga nie ma. I to wlecze się przez lata.

Co to za religia -- pytają dalej nowoochrzczeni -- w której nie ma kapłana ani ofiary? Chwileczkę, mamy ofiarę. Nasza Eucharystia jest tym, czym była dla was wasza ofiara. I znowu przykrywa się Eucharystię balastem idei ofiarniczych, jakie miała religia naturalna.

O kapłanie zaczęto myśleć w kategoriach kapłana pogańskiego, zaczęto go pojmować jako przedstawiciela, który musi być święty, bo jest tym, który stoi przy Panu Bogu.

I dlatego ludzie się gorszą, gdy widzą, że ksiądz ma jakiś grzech. Jeżeli kapłan nie jest święty, to kto będzie święty? Kapłan musi być urzędowo święty, żeby dawać wiernym gwarancję, że jak dają na Mszę św. -- to będą wysłuchani. Tak ludzie myślą i z taką świadomością żyją.

Kościół te metody stosował przez długie wieki. Przykładem jest święto Bożego Narodzenia. Kościół widział, że ludzie, gdy przychodzi przesilenie nocy i dnia, uciekają w lasy i tam składają ofiary na cześć słońca. Kto jest naszym słońcem? -- Jezus Chrystus! Obchodzimy Jego narodzenie, żeby ludzie nie chodzili do lasów, żeby mieli również w Kościele odpowiednik tego, czego odczuwali naturalną potrzebę.

Ostatnim takim przykładem może być to, co papież Pius XII zrobił w pogańskie święto pracy. Przecież my, chrześcijanie, mamy świętego Józefa -- robotnika, a Jezus też był cieślą -- obchodzimy więc chrześcijańskie święto pracy.

To nie jest złe, to jest dobre; tylko tłumaczy nam, skąd się wzięło tyle elementów religijności naturalnej u ludzi, dlaczego oni tak spłaszczają chrześcijaństwo. Do takiej sytuacji przyczyniła się źle zrozumiana lub pobieżna katechizacja, która nie potrafiła im pokazać specyfiki chrześcijaństwa, sposobu, w jaki ono funkcjonuje, jak ono dochodzi do skutku itd.

Obecnie mamy taką sytuację na całym świecie, z wyjątkiem Polski. Widzę, że to może być i na pewno jest opatrznościowe. O ile od IV wieku wzwyż mieliśmy zjawisko, że całe narody wchodzą do Kościoła, tak teraz widzimy, że całe narody z Kościoła wychodzą, stają się pochrześcijańskie, agnostyczne.

Uważam, że zjawisko to, które niszczy religię, nie bedzie mogło zniszczyć chrześcijaństwa, o ile chrześcijaństwo będzie chrześcijaństwem, o ile teraz ze strony Kościoła wyjdzie program, plan, wysiłek, żeby tych ludzi, którzy pozostają w Kościele, przestawić z religijności naturalnej na chrześcijaństwo.

Niech oni wejdą w porządek, w logikę wiary, w chrześcijaństwo przeżywane jako chrześcijaństwo. Na miły Bóg , korzystajmy z okazji.

Stary Testament zapożyczył język religijny, z języka już istniejącego. Myślę, że to samo zrobiło chrześcijaństwo, gdy miało przed sobą narody pogańskie, które miały wejść do Kościoła. Zastosowano tu tę samą metodę, wzorowano się po prostu na tym, co zrobił sam Pan Bóg. Tylko, gdy obserwujemy Stary Testament, to widzimy, jak Pan Bóg powoli oczyszczał ich religijność z naleciałości religii naturalnej i przygotowywał tę społeczność na przyjęcie wiary w Jezusie Chrystusie.

Weźmy np. kwestię ofiar. W miarę jak idziemy ku Jezusowi Chrystusowi, punkt ciężkości przesuwa się coraz bardziej z krwawych ofiar na Paschę.

W czasie wygnania pojawia się rzecz zupełnie nieznana w innych religiach -- synagoga z liturgią Słowa Bożego. Pan Bóg uczy swój lud tej, jak to św. Paweł nazywa, pociechy Pisma, tzn. szukania w Piśmie Św. światła dla zrozumienia aktualnej historii, aktualnego życia.

Pan Bóg przez długi czas tolerował w Izraelu wielość świątyń. Dzisiaj wiemy, że świątynia Jerozolimska była jedyną legalnie istniejącą świątynią dopiero od roku 620 p.Ch. Do tamtej pory w Izraelu było wiele świątyń. Wykopaliska archeologiczne w Palestynie pokazują nam świątynie w Lachis, Aredzie itd. Wszędzie były świątynie.

W pewnym momencie było jasne, że kult Jahwe, który coraz bardziej oczyszczali prorocy, nie da się pogodzić z tym, co się robi w świątyniach prawdziwego Boga Jahwe. Mianowicie, w religii zanieczyszczonej synkretyzmem Jahwe przybiera postać bóstw lokalnych, kananejskich itd. Dlatego wewnętrzny rozwój religii wymagał, by inne świątynie były zlikwidowane. Zrobił to król Jozjasz. Odtąd jest jedna świątynia w Jerozolimie.

Monoteizm zaczął wymagać scentralizowania kultu w jednym miejscu. Przez długi czas owe wyżyny, na których Eliasz złożył swoją ofiarę z księgi, były legalne. Po pewnym czasie stało się jasne, że nie są do pogodzenia z dynamiczną czystością religii jahwistycznej. Muszą być zlikwidowane. I znowu król Jozjasz je likwiduje. I tak w wielu odcinkach widać, jak powoli Bóg oczyszcza to, co Izrael wniósł jako lud pogański.

Na przykład święta -- jak one z naturalistycznych świąt agrarnych wiosny, lata i jesieni stają się świętami historycznymi, które wspominają wydarzenia historyczne, autentyczne. Już nie powrót życia na wiosnę, tylko wiosnę Izraela, tego, co Bóg zrobił dla niego w Egipcie.

Później historyzuje się święto namiotów. Tak jak Izrael mieszkał w szałasach, namiotach, tak samo wy będziecie mieszkali w namiotach. Historyzacja ta pojawia się dopiero w czasie wygnania.

Najpóźniej historyzuje się święto Tygodni, które w I wieku przed Chrystusem związane zostało ze świętem Synaju.

Tak więc widzimy, że Bóg wziął język, jak również kategorie myślenia z religijności naturalnej, ale je oczyszczał i przygotował na przyjęcie rzeczywistości wiary. A także trzeba pamiętać, że religia sama w sobie jest dobra i chrześcijaństwo to, co najlepsze w religii naturalnej, wchłania w siebie, choć samo jest czymś o wiele większym, przewyższa ją, pokazuje jej głębszy sens. Religia naturalna jest jak gdyby naturalnym proroctwem, wołającym o dopełnienie, które przychodzi w chrześcijaństwie.

Teraz zajmiemy się problemem inkulturacji, która obecnie staje się bardzo modna. Uważam, że jest to problem trudny. Niedawno w Rzymie odbyła się konferencja katechistów, tzn. odpowiedzialnych za wspólnoty neokatechumenalne na całym świecie. Zjechało się chyba jakieś 190 osób.

Obecnie robi się katechezy w 60 krajach świata: na wyspach Samoa, wśród Polinezyjczyków, wśród pierwotnych ludów Australii, na Madagaskarze, w wielu krajach Afryki itd. Opowiadali oni, jak ta inkulturacja wygląda.

Przyjechali katechiści np. na Madagaskar i przedstawiają kardynałowi, co chcieliby robić. Mówią, że chcą głosić kerygmat. To nie jest ważne, inkulturacja jest najważniejsza -- słyszą w odpowiedzi.

Później pojechali w teren, dawali tam katechezy i zobaczyli, jak ta inkulturacja wygląda w praktyce. Księża mówią np. -- ludziom tym nie można mówić o śmierci. Istnieje tam lęk przed śmiercią. Tymczasem ludzie ci w ogóle nie wierzą w śmierć. Chowają swoich zmarłych płytko pod ziemią, blisko progów domów, tak, że umarli są pod ręką. Gdy przychodzi rocznica śmierci, wygrzebują ich i jeżeli trup jeszcze się nie rozkłada, malują go, przybierają i pacykują.

Albo gdzie indziej ludzie w ogóle nie mają pojęcia grzechu, nie wiedzą absolutnie, co to jest grzech i nie wolno o nim mówić. Jak to "nie wolno mówić", czy na tym polega inkulturacja?

Dajmy jeszcze inny przykład. Cechą kultury malgaskiej jest ogromna uprzejmość w codziennym życiu. Uprzejmość, ustępliwość, nie wolno nikomu nic odmówić. Ale ludzie problemy przecież mają. Przykład konkretny. Córka przychodzi do rodziców, przedstawia im kandydata na męża, mówi, że się w nim zakochała i chce, by był jej mężem. Rodzicom kandydat się nie podoba, ale uprzejmość nie pozwala im powiedzieć "nie". Młodzi żenią się, tylko że chłopak za dziewięć miesięcy zostaje otruty. A księża biorą tę uprzejmość za dobrą monetę. Zobacz, mówią, to jest właśnie chrześcijaństwo.

Albo w Kongo, w Zairze, sławny obecnie problem liturgii. Katechiści opowiadali, jak ta kongijska liturgia wygląda. Biskup wchodzi w lamparciej skórze. Przed nim niosą dzidy na znak, że wchodzi najwyższy przywódca klanu. Wszyscy tańczą, on też chodzi tanecznie. Co to znaczy? Jezus Pan przez 2000 lat pracował, żeby z krwawych ofiar zrobić Paschę. Zrobił z nich Eucharystię, a oni wracają do najbardziej prymitywnego pojęcia ofiary i w te formy wpychają Eucharystię. Na miły Bóg, to nie jest inkulturacja. To jest tracenie najbardziej istotnych treści chrześcijaństwa.

Widzę jedną rzecz. Jeżeli ksiądz biskup nie ma jasno w głowie kerygmatu, jeżeli nie wie jasno, na czym polega chrześcijaństwo, jeżeli nie ma jakiegoś zasadniczego kryterium, na podstawie którego można by inkulturację mądrze robić, to poświęca nieraz naprawdę wielkie treści chrześcijaństwa. Pan Bóg na pewno sobie z tym poradzi, bo Duch Św. rządzi w Kościele, ale problem jest.

W religiach -- jak mówi Sobór -- są odpryski prawdy, ale jest również wiele słomy, a chrześcijaństwo przyszło, aby być światłem i tego światła nie można zaciemniać ciemnością tamtych religii. To nie byłaby inkulturacja!